Stanik to bardzo dziwny stwór.
Ogólnie lubię go nosić. Powiększa optycznie i modeluje te moje mandaryneczki, dzięki czemu mogę bez żenady prezentować na sobie fajne ciuszki i nie wyglądać jak dziewczę przed okresem pokwitania. Ma też właściwości terapeutyczne – czuję się znacznie pewniej, posiadając pod odzieżą wierzchnią coś koronkowego, symetrycznie rozkosznego i w razie czego godnego pokazania. A po wsłuchaniu się w siebie dochodzę do jeszcze jednego wniosku: to świetna rzecz maskująca niechciane czynności fizjologiczne organizmu. Tzn. niechciane w danym momencie, bo w innych nadzwyczaj pożądane… I nie mówię tu bynajmniej o wypływie mleka z karmiącej piersi. Nie. Idzie mi bardziej o tak prozaiczny odruch jak…
no… kurcze, czy jest jakaś fachowa nazwa na stawanie sutków?
Mniejsza. Tak czy owak nie wiem jak innym, ale mnie nadzwyczaj przeszkadza świadomość, że każdy widzi, gdy mi zimno bądź gdy akurat mam ochotę. Się rzucić na kogoś i go zgwałcić, żeby nie było niedomówień. To nie pomaga przy przełamywaniu lodów, no bo wyobraźcie sobie ten dysonans: twarz anioła i sutki zboczeńca. I tak właśnie myślę, że faceci też mają problem, jak im coś ten tego – to może by wymyślić coś a’la stanik na…
Ogarnij się, kobieto…!
Ykhm. I fokle fajnie jest. Niestety wszystko ma dwa końce, ma je zatem i biustonosz. Czyli przy niewątpliwych zasługach drażni mnie chwilami niewymownie. Najczęstszą dolegliwością jest opadanie ramiączek. Rzecz może i skądinąd seksowna, ale z całą pewnością nie zimą, gdy dźwiga się na sobie stos ciuchów i jedzie zatłoczonym tramwajem, zatem poprawienie czegokolwiek graniczy z cudem. A dyskomfort że krew zalewa. Co więcej, miałam jeden taki stanik, w którym mi się ramiączka lubiły same odpinać, tak po prostu, dla zabawy chyba. Razu pewnego upadły oba naraz i tylko czekałam, kiedy mi wyjdą piersi na brzuchu.
No i pozostaje też sprawa na pograniczu dobra i zła, czyli kwestia etyki. Tak, tak, nawet w tak banalnej czynności, jak wybór bielizny, tkwi haczyk niemoralności. Nie tylko wtedy, gdy wybieramy ją w sex shopie – ale też wówczas, gdy po prostu decydujemy się na najzwyklejszy push-up. Ktoś mi kiedyś powiedział, że to oszustwo. W sumie miał rację. Ani to bowiem nie okupione tygodniami bólu, jak przy operacji plastycznej, ani tak nienamacalne, jak retusz w photoshopie, a w dodatku nigdy nie wiadomo, na co się trafi – na ciałko czy poduchę.
Jednakże… kto nie lubi niespodzianek?