Jest taka muzyka, przy której czuję, że mogłabym ostro nadużywać prędkości w samochodzie.
Dźwięki rozłożyste, kojarzące się z szosą, polami po bokach i ogromem przestrzeni do pokonania, odpowiednio podsunięte i doprawione drapieżnym głosem – popychają mnie gwałtownie a elektryzująco ku szaleństwu drogowemu. Wtedy instynkt samozachowawczy ginie, chcę tylko szybciej i szybciej, i jeszcze szybciej, muszę poczuć tę dziką satysfakcję z tego, że sunę jak huragan, oraz element ryzyka, że być może zaraz wszystko zniknie, umrę na ukochanych drzewach… Noga sama wciska gaz, krew uderza do głowy, a wszechogarniająca i rozlewająca się po całym ciele władza śmieje się wyzywająco w twarz rozsądkowi. Zwycięża nieważkość w płucach. Ach.
Łamanie przepisów w rytm hałaśliwego beatu ma w sobie tyle podniecającego krzyku, że doprawdy trudno zapanować nad żądzą. To taki orgazm, którego nie doświadczysz w łóżku – eksplozja miłości do siebie i do rumaka, który Cię niesie, poczucie genialności świata i jednocześnie hazardowe niedopowiedzenie, co się może zdarzyć. Gdybym miała pewność, iż w razie czego zginę na miejscu, byłby to mój ulubiony motyw samobójczy.
I pomyśleć, że to wszystko przeżywam niezmiennie na siedzeniu pasażera…