Wielkie zakochania towarzyszą mi całe życie. Nie mogłabym bez nich egzystować, kompletnie nie rozumiem ludzi, którzy podchodzą do wszystkiego beznamiętnie. Jak można w ogóle robić zakupy bez tego nagłego szoku adrenalinowego, tego szlaku syntezy związków chemicznych, na końcu którego eksplodują fajerwerki endorfin? No przecież to musi być okropnie nudne…
Kiedy idę do sklepu z zamiarem kupienia czegoś, zwykle mam już swoją wizję. A gdy ja sobie coś ubzduram, to kaplica. Muszę dostać właśnie takie, koniec kropka, jak mają być buty w takim a takim kolorze, to ducha wyzionę, ale nie wydam kasy na nic innego, jak bluzka bez ramiączek, to bez ramiączek itd. Czasem jednak idę z celem niesprecyzowanym i czyham, aż coś mnie porwie. Spokojna głowa, w moim przypadku raptus puellae zdarza się raz na dzień maksymalnie, zresztą przecież jestem oszczędna… Ale gdy już wrzaśnie kieca jedna z drugą, że to ją muszę mieć – mój koniec jest bliski. Skupić się nie mogę, niby łażę dalej i szukam, „bo może będzie coś lepszego i tańszego”, a tak naprawdę ręce mi drżą z podniecenia, oczy błyszczą, a cała uwaga jest skupiona na tej jednej rzeczy i żadne inne już nie docierają. Najgorzej, gdy rozmiaru brak lub coś ogólnie nie gra. Wtedy nie pozostaje nic innego, jak szukać w kolejnych sklepach tej samej sieci lub wrócić do domu i paść w paralitycznej rozpaczy na łóżko. Nie ma sensu kontynuować zakupów, kiedy wielka miłość staje się nieodwzajemniona. Przynajmniej tego jednego konkretnego dnia.
Polowanie, uchwycenie zdobyczy i zaspokojenie. Zakupy porównuje się do aktu seksualnego. Chyba nie bez powodu.