Cmentarze kojarzą się zwykle po prostu ze śmiercią, z cierpieniem, łzami i smutnym obowiązkiem. W dodatku w zdecydowanej większości ich wygląd współgra z takimi odczuciami – niby wszystko w otoczeniu drzew, ale szary grób ciśnie się przy innym szarym grobie, pozbawiony kameralnej nuty nostalgii, jaką niesie choćby kawałek odosobnienia…
W Poznaniu jest jednak cmentarz inny niż wszystkie. Po przekroczeniu progu wita nas zwykły las liściasty z szeroką, asfaltową drogą, mocno pod górkę. Przy wtórze śpiewu ptaków dostrzegamy pierwszą niespodziankę – nieco zarośnięte, tajemnicze schodki, prowadzące w gęstwinę. Co czeka, gdy zboczymy ze szlaku? Czy ściana drzew przemieni się w cicho szepczące duszyczki? Czy może otworzy nam oczy na inne krajobrazy, które na co dzień widzą tylko niemi, pokorni tubylcy?
Przebłysk słońca między listkami domaga się powrotu na ziemię. Nie pora na mroczne widma.
Kroczymy więc dalej utartym szlakiem, już tylko nieśmiało spoglądając w stronę kolejnych mijanych dróżek labiryntu. Pojawiają się mury fortu, porośnięte winobluszczem. Odruchowo zniżamy głos, wiedząc, że wewnątrz doskwiera zimno i mordercza cisza. Kostucha…
Las zaczyna prześwitywać, ale w chwili, gdy mimo woli kierujemy się w stronę blasku, już czyha zakręt. Znów pod górkę, znów w gęstwinie, bardzo przytulny, osłonięty od wiatru i zapraszający w swe skromne progi. Wybieramy go bez wahania, nie czas ani na tajemnicę, ani na zbyt oczywiste przejaśnienia.
Wreszcie widzimy to, czego tak wypatrywały nasze oczy. Groby. Wzdłuż drogi toną w kolorach flory piękne granity ze złotymi krzyżami, których nie zdążyli jeszcze ukraść złomiarze. Ale! nagle gdzieś obok jeden zgrzyt – stara, obsunięta płyta, po której walają się wieloletnie sztuczne kwiaty, przyszarzałe od słońca i zbutwiałe od deszczu. W oddali widać więcej takich obrazków; zastanawiamy się, czy to dany zmarły zasłużył na takie traktowanie, czy zwyczajnie nikt już się nie ostał do pielęgnowania jego domu. Nawet po śmierci jest się na językach.
Mnóstwo drzew. Mimo upału chłód, przyjemny zwłaszcza gdy ma się w perspektywie wyjście na gorący plac modlitwy. Z daleka widzimy jasne alejki, wyłożone białym grysikiem, i morze żywopłotów. Każdy grób jest otoczony ścianą tawuły, czasem przyciętą, częściej jednak miotlastą. Dochodzimy do grobu babci i dziadka. Czysty i schludny – tylko kwiatów brakuje. Wyjmuję sztuczne, rażą oczy latem, zwłaszcza na nagrobku genialnego ogrodnika. Układam w wazonach białe i purpurowe mieczyki, z dziwnym lękiem stąpając po płycie. Kilka metrów pode mną leżą szkielety moich bliskich – co będzie, gdy ugnie się pode mną ziemia…? Złażę czym prędzej!
Zastygam nagle ze zniczem w ręku, gdy uderza mnie bogactwo roślinności w niemal parkowych alejkach; prawie słyszę śmiech dzieci i muzykę. Czy ten piękny zakątek wiedział niegdyś, jakiemu celowi posłuży?
… wielce wzniosłemu. Kojącemu, mieniącemu się zadumą, lecz bez zbędnego odcienia bezsensu życia. Tak jakby piękno otoczenia dawało ulgę, przywołując tylko dobre wspomnienia związane z utraconymi ludźmi, i napawało nadzieją, że nie trzeba się bać.
Bo cmentarze nie są tworzone dla zmarłych – lecz dla żywych.