Drążę każde słowo, nawet w czymś pewnym upatruję pułapek, jakby pod wielkimi literami czaił się drobny druczek, którego nie zauważę w porę, a który bezlitośnie ktoś wyegzekwuje, kiedy będzie odpowiednia… Ale przecież czytam te druczki, te malutkie literki, zauważam…?
I co z tego, jeszcze bardziej się boję, boję się, że skoro są, to nawet poznanie ich mnie nie ochroni, że uderzą, kiedy moja czujność zostanie uśpiona, że zmaltretują całą radość w jednej chwili, bezlitośnie i akurat wtedy, gdy szczęście będzie największe… Albo że zaczną się pchać sukcesywnie, niszcząc wszystko niczym szarańcza obżerająca się z szyderczym uśmiechem. Chyba już nigdy nie będę czegoś całkowicie pewna. Bezpieczna. Czy w ogóle kiedykolwiek byłam?
… byłam. Tak dawno, że to tylko przebłyski w świadomości, ale wiem, bo znam, bo uderzają mnie zmysłami, które najlepiej rejestrują emocje…
Ciągle chcę się rzucić głową naprzód, bez pamięci, pozbawiona tego całego naręcza odpowiedzialności, zadowalania się czymś „prawie”, chcę wreszcie wyjść szaleństwu naprzeciw i nie bać się cierpienia, bo ono będzie i tak, czy to zrobię, czy nie… Tylko jak zmusić umysł, by chociaż raz, na chwilkę zwrócił mi cząstkę dawnej mnie?