Na dobry początek wyjazdu Rodowita Poznanianka oraz Pani Pilot Wycieczek stwierdziły, że za Chiny nie wiedzą, jak najłatwiej dojechać autem na uczelnię, na którą zawsze wiedzie je tramwaj. No i pojechały okrężną drogą, ponieważ tak umiały najlepiej. Mężczyźni powinni się od nas uczyć, jak sobie radzić w trudnych sytuacjach, a nie wyśmiewać ;P
Na właściwej już trasie dopadł nas drobny incydent, polegający na tym, że w pewnym momencie okazało się, iż jedziemy na czwartego (na szczęście było też pobocze). W dodatku tira wyprzedzałyśmy. Dziewczynom na tylnych siedzeniach życie przeleciało przed oczami, w-i-a-r-a hamowała, miotała autem, ogarniając sytuację w mgnieniu oka, a ja sobie spokojniutko patrzyłam na tego tira i się zastanawiałam, czy aby nie urwie nam lusterka… Zdziwiłabym się chyba, gdybyśmy miały wypadek. Intuicja rzadko mnie zawodzi.
Potem większość dnia zajmowały nas krowy objadające iglaki (tak! One też kochają drzewka!), kozy nie mogące się zdecydować, czy się nas boją, czy za nami tęsknią (jak dobrze znam to uczucie!), koty ciężarne, równie niezdecydowane, rybki pana Pstrągmana (w tym pstrąg tęczowy, przepiękny!), romantyczne świnie z Ulką na czele, żaby łapane w dłonie i nawet całowane w pyszczki, kury, konie, no czego tam nie było… Piękne miejsce, czyste powietrze (rozpoznaliśmy po borze chrobotkowym Cladonio-Pinetum :)), woda też, krajobraz nieco górzysty, wszystko kwitło, a dzięki wieczornemu deszczykowi alergii nie było… Żyć nie umierać!
O zmierzchu zaś ognisko przy szalonej muzyce z lat 90. Moje burżujskie Carlo Rossi, wino wiśniowe Starosty, wiśniówka 30% Agi, wina słodkie Doktorka (z którym już kilka godzin byliśmy w pełnej komitywie), fura piw ogólnogrupowych i od razu załączyły nam się rozmowy – o życiu, ale z kpiną w głosie, o intymnych wręcz sprawach, o wadze (niedo lub nad ;)), o braku drugiej połówki – wtedy też kompletnie urżnięty Starosta pocieszył mnie, że gdyby był wolny, to by już dawno na mnie poleciał (dyplomatycznie nie prostowałam, że bynajmniej nie vice versa, tylko uprzejmie zwróciłam mu uwagę, że obok siedzi jego dziewczyna ;))… Potem graliśmy w „pytania i wyzwania”, która to gra trwała chyba całe 5 minut, przy czym jedyne wyzwanie, do jakiego wszyscy dotrwali, padło na mnie, a polegało na (dźwiękowym) udawaniu orgazmu. Mam nadzieję, że nikt tego nie nagrał, gdyż po pijaku zapewne szło mi znacznie gorzej niż na trzeźwo. Tzn. nie żebym nagminnie udawała czy coś… 😉
I nagle wszyscy się rozeszli, a ja się wydarłam na Doktorka, żeby polał ognisko wodą, bo będzie pożar… Patrzcie, nawet w stanie półprzytomnym jestem odpowiedzialna
Dzieje dalsze pamiętam już bardzo wybiórczo, np. nie wiem, skąd się wziął wielki siniak na pośladku, ale za to z całą pewnością Doktorek uczył mnie chwytów na gitarze, i nawet pochwalił, że mi nieźle idzie – chociaż trudno mi w to uwierzyć, gdyż moje odczucia z tamtej chwili sprowadzają się wyłącznie do widoku moich palców, które za nic mnie nie słuchały (mimo że grać względnie potrafią, na keyboardzie), za to ochoczo poddawały się dłoniom męskim, podczas gdy ja siedziałam rozanielona i nie wiedziałam, co właściwie robię, ale było mi dobrze 😉
I nagle znalazłam się w łóżku, okryta dwoma kołdrami, aż dziw, że buty zdjęłam. Następnego dnia mi powiedziano, że wcześniej zwyczajnie w pewnym momencie pozycję siedzącą zamieniłam na leżącą i się zdrzemnęłam cichutko 😉 Chlanie w wydaniu klasa max.
Obudziło mnie palenie w gardle. 5:30. Wstałam, wyżłopałam kawał wody, zmyłam makijaż i umyłam zęby, chichrając się w nagłym olśnieniu tego, co wyrabiałam… Po jakimś czasie z łóżka wyleciała Aga, do drzwi zapukał Starosta i zgodnie stwierdziliśmy, że na kacu najgorzej jest leżeć samotnie, gdy inni śpią. Tym razem nas to nie dotknęło, za co byliśmy sobie nawzajem niezmiernie wdzięczni 😉
Na dworze zrobiłam sobie nowy makijaż (fason trzeba trzymać), wreszcie na rozgrzewkę wpakowałyśmy się we dwie do odymionego po nocy auta i zapodałyśmy muzę na pobudzenie, czekając na resztę gromady, drąc ryje na całe gardło i usiłując (przy pomocy łzawego Piasecznego, pasował jak ulał, doprawdy) odegnać nagłą a rozpaczliwą myśl, że to już koniec cudownego wyjazdu, na który dopiero co się tak bardzo cieszyłyśmy…
Mówiąc krótko – to było coś!