Meta

Vol.2 (dałam czadu, co nie? ;)):

6. Ponieważ pogoda sprzyjała już drugi dzień (szok normalnie), przyszła pora na Akropol. Cóż rzec – cudowne miejsce. Pełne jakiejś nieznanej energii, magii, jakby bogowie faktycznie tam byli, szepcząc cicho i napełniając swoim duchem każdą budowlę, ba! każdą kolumienkę… Niewiarygodne, że kiedyś potrafiono zbudować coś tak wielkiego, tak wspaniale ozdobionego i – jakby nie było – trwałego. Wszystko jasne, optymistyczne, przywodzące na myśl zabawy, wino, owoce i kunsztowne, delikatne szaty oraz biżuterię i greckie koki u kobiet… I te pięknie wyrzeźbione męskie ciała z imponującymi…
Eee. Ten tego, o czym to ja…
Akropol widnieje na wzniesieniu, zatem panorama rozciąga się imponująca. Jednak to i tak nic w porównaniu z Likavitos. Jest to jedno z najwyższych wzniesień Aten, na szczycie którego znajduje się bardzo sympatyczna, bieluteńka jak śnieg kapliczka św. Jerzego; no i oczywiście mamy tam nieprzeciętny widok – nie dość, że na całe miasto i pobliskie góry, to jeszcze i na morze… Aczkolwiek to tylko zwieńczenie dzieła, owo bowiem zaczyna się już u stóp Likavitos. Wchodzi się tam typową grecką uliczką, po tysiącu schodów, wokół których ciągną się domy upiększone hojnie bujną roślinnością, zwisającą z balkoników i parapetów, rosnącą w donicach wystawionych bezpośrednio na ulicy i będącą schronieniem wszystkich okolicznych kotów, które udają, że nic je nie obchodzi, chociaż zdradza je zaciekawienie w oczach i końcu ogona… Skowyt szczęścia biologa wzmaga się wraz z przedostaniem na właściwą dróżkę – wymienię tylko, ponieważ na samą myśl czuję się opętana… No to tak: agawy (kwitnące!!!), opuncje (z owocami!!!), wilczomlecze (metrowe!!!), drzewka, trawki, rojniki, rozmaite sukulenty, normalnie nic tylko skalniak zakładać… Oszalałam im tam i siłą mnie trzeba było wlec dalej, bo piszczałam z uciechy nad wszystkim, co zielone i usiłowałam wyrywać pół na sadzonki. Powinnam grać w reklamach albo prowadzić warsztaty, jak się zachwycać życiem, krocie bym zarabiała…

7. Wstałyśmy o 5 rano, żeby zdążyć na autobus do Delf. Jakimś cudem dotarłyśmy, ale nie wiedziałyśmy, w który wsiąść, ponieważ docelowo żaden nie jechał do tychże, a rozkładu szczegółowego nie było. Przy czym tak samo niezorientowany był cały peron – może dlatego, że pasażerów tworzył duży zastęp Włochów i Azjatów. Weszłyśmy zatem do tego busa, który podjechał pierwszy, i spytałyśmy kierowcę, czy jedzie tam i tam. Ten ni dudu nie rozumiał po angielsku, ale nazwę miasta pojął, zatem domyślił się i reszty, i odrzekł: „Ne”. Wytrzeszczyłyśmy oczy, powtarzając z mixem zdumienia i obrzydzenia: „Ne????”, bo w sumie nie takiej odpowiedzi się spodziewałyśmy; na szczęście koleżance w porę się przypomniało, że Grecy mają wszystko na odwrót, więc „ne” oznacza „tak”, a nie „nie”…
Delfy były CUDOWNE!!!!!!!!!!!!!! Niezwykłe widoki po drodze, coraz wyższe góry, napawające nieco przerażeniem, gdy przewalały się po nich ołowianoczarne chmury i leżała gruba warstwa śniegu, lecz po wyjściu słońca cudownie roześmiane i unoszące w powietrze swoim pięknem… Do tego nawet dobrze zachowane pozostałości budowli oraz oczywiście wspaniała roślinność – z przewagą cyprysików o nadnaturalnej grubości pniach i czegoś żółto kwitnącego z rodziny Brassicaceae…
(… musiałam ;))
Powrót był równie interesujący, ponieważ zaczął sypać ten sławetny śnieg i jechaliśmy 30km/h. I dzięki Bogu! Tyle tam było zakrętów tuż koło przepaści, że przy większej prędkości i zdrowaśki by nie pomogły. No i przy okazji można było zdjęcia robić 😉
W domu zaś zastałyśmy Włocha (tzw. Pana Ładnego), który chadzał sobie w samym ręczniku dookoła strategicznej części ciała, był wysoki, szczupły, ciemny, z cudnym torsem i prezerwatywą w kosmetyczce, już pierwszego dnia zleciał z kibla, bo żadna z nas z premedytacją go nie poinformowała, że sedes lubi się poruszać, bebłał po angielsku, no i mogłyśmy go obgadywać, siedząc z nim przy jednym stole, ponieważ rozumiał po naszemu zapewne tylko jedno, bardzo popularne słowo. Wiecie, jakie, prawda?
(Chociaż E. potem zeznała, że on chyba jednak rozumiał więcej, gdyż przez cały pobyt krytykowałam jego za długie moim zdaniem włosy, i podobno po moim wyjeździe je ściął… Ekhm.)

8. Padał śnieg ;P A ja główkowałam, jak tu się uchować pomiędzy dwiema rzężącymi gruźliczkami, w które zamieniły się do tej pory całkiem normalne koleżanki…

9. Było piękne słońce i wszystko się topiło, więc łaziłyśmy po mieście w strużkach wody pokrywającej lód, a przed Lidlem rechotałyśmy razem z pięknym Grekiem ze wspólnej niedoli. Etc.

10. Komp koleżanki nie chciał się zamknąć 3h i nic nie można było z tym zrobić, bo odłączenie od prądu skutkowało przejściem na tryb baterii, więc cud istny, że chociaż troszkę pospałam przy tym szumie. I to pospałam tak mocno, iż nawet nie poczułam trzęsienia ziemi, które ruszyło nasze łóżka podobno całkiem nieźle (widocznie jestem już tak przyzwyczajona do spania w środkach publicznego transportu, że tego typu ukołysanie potraktowałam jak ululanie do snu). A wcześnie rano znowu pobudka – na autobus, ten z pieskiem, a co za tym idzie na (imponujące zresztą i świetnie zorganizowane) lotnisko, otoczone w oddali ośnieżonymi górami… I ten żal, że to już koniec, że czas pożegnania… Dobrze chociaż, iż lot był wspaniały – widziałam i morze, i wyspy górzyste i zupełnie dziewicze, i białe Alpy, i cudowne, wydawałoby się – miękkie jak puch chmurki…
A potem już tylko PKP, bez komentarza.

I to byłby koniec mej opowieści, mego powrotu w krainę daleką, a jakże bliską. Życzę Wam wielu podobnych wrażeń – warto!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *