Mój grecki dzień po dniu vol.1 (bardzo ogólnikowo, rzecz jasna):
1. Rekonesans Aten. Czyli obejrzenie sobie stadionu oraz parlamentu, przed którym była zmiana warty, niezwykle intrygująca – zwłaszcza buty obu panów wprowadziły mnie w szampański nastrój, miały bowiem pompony… Potem spacer po parku nieopodal, który jest jakby taką namiastką botanicznego i zoologicznego w jednym, przy czym za warstwę florystyczną robią palmy jak w Cannes, dęby (to jedno udało mi się zidentyfikować na pewno, może dlatego, że było napisane po łacinie ;P) oraz rozmaite inne cuda, których nie byłam w stanie rozgryźć; faunę stanowią zaś zamieszkujące wspólne klatki kury, koguty, króliki, osioł, papugi i nadnaturalnej wielkości koty. Do tej pory nie mogę wyjść z podziwu, jak one się ze sobą zgadzają. Ale przyznacie – gatunki nad wyraz egzotyczne i niespotykane!
2. Muzeum Archeologiczne. Jak wszystkie tego typu muzea – nie do zaliczenia w jeden dzień, czego żałuję bardzo, bo podobało mi się zadziwiająco mocno. Fantastyczne rzeźby, cudowni starożytni panowie, a Afrodytę nauczyłam się rozpoznawać po piersiach… Zawsze, kiedy mi się jakieś spodobały, to były jej, ona naprawdę musiała być cudna…
3. Gazi, czyli muzeum sztuki nowoczesnej w starej gazowni. Rzecz otwarta dla wszystkich, zimno tam nieziemsko, ale do oglądania sporo. W pierwszym budynku obrazy nowych artystów greckich – świetne i ciekawe tym bardziej, że można interpretować na rozmaite sposoby, bo opisy wszelakie są po grecku. W drugim – wystawa mocno paranoiczna: w oddzielonych ściankami pomieszczeniach lecą np. filmy, w którym mumia się zwija i rozwija albo ktoś robi na szydełku, ewentualnie ustawia domek z kart lub pływa w basenie. Wszystko przy wtórze psychodelicznych melodii, a najbardziej przerażające są dwa lewitujące krzesła podświetlone na biało na tle całkowitych ciemności. Tzn. one zapewne nie lewitują, jednakowoż efekt jest piorunujący. W trzecim budynku wiszą obrazy już takie lepszejsze, które wygrywają chyba konkursy, gdyż wszystko ładnie oszklone i z kustoszami. I podgrzewane. Stamtąd pochodzi mój walentynkowy prezent dla Was, czyli czerwony obraz obejmujących się ludzi. Na zdjęciu nie widać, ale są na nim też słowa: „share your love”. Inny z kolei to np. Kamasutra zawarta w muszli ślimaka, namalowanego oczywiście. Ludzie mają fantazję, naprawdę…
4. Kerameikos, cmentarz starożytny, na którym największą jak dla mnie atrakcję stanowił strumyk z wody pochodzącej z węża do podlewania oraz fundamenty „The Fountain House”. Chyba nie wspominałam tu nigdy, ale moja rodzina ma fioła na punkcie fontann, na każdym wyjeździe szukamy co najmniej jednej fontanny godnej uwiecznienia na zdjęciu, więc grzechem byłoby i tej nie pstryknąć (chociaż tak naprawdę praktycznie nie istniała). Przy okazji – nieodmiennie mnie wzrusza, że kupkę gruzów archeolodzy potrafią zidentyfikować jako coś bezcennego. A kupek tych jest w Atenach tak wiele, iż w sumie trudno stwierdzić, czy to tak ma być, bo zabytek, czy jednak zwyczajne rumowisko. Przysięgam, że nie wiem.
5. Walentynki. Zaczęły się cudownym prezentem, który przywiozłam ze sobą z Polski i miałam odpakować w ten dzień. Nie powiem, co to ani od kogo, ale wierzcie mi, lepszego hołdu dla mej pisarskiej twórczości chyba już nie będzie 😉
W dodatku wreszcie zaświeciło nam słońce, zatem pojechałyśmy najpierw na targ czwartkowy (ach, te 30 rodzajów oliwek! Których swoją drogą nie lubię) i nad morze. Góry, połyskująca woda, fale cichutko pluskające i szlifujące kamyki (tudzież kawałki butelek od piwa)… I cudne muszelki, w tym moja radość i duma – tak ogromna, że jakby prosto ze straganu! Czegóż więcej chcieć? Przesiedziałyśmy pół dnia na piaseczku, wdychając morskie powietrze, rozkoszując się widokiem stateczków i błękitnego nieba oraz rozmawiając o życiu. A wieczorem – zakupy % i jazda do Czechów na imprezkę! Na której rozmawialiśmy najpierw po angielsku z włoskimi wtrętami (imprezka była międzynarodowa), po czym po polsko-czesku, zastanawiając się ciągle, czy aby dobrze zrozumieliśmy, i nieznane zwroty zastępując angielskim przy użyciu internetowego słownika… Pierwszy raz tych ludzi widziałam na oczy, a żegnaliśmy się, jakbyśmy co najmniej razem konie kradli. I to jest tam chyba najlepsze – że otwartość tego kraju udziela się każdemu i wówczas wszystko inne też się podoba. Bo jak ludzie są fajni, to i cała reszta jest fajna.