Ponieważ Czerwona aktualnie jest na głodzie, notka musi być o jedzeniu. Greckim, rzecz jasna
Grecy preferują zdrowe jedzonko. Być może wynika to z faktu, że jako gorący kraj nie potrzebują dodatkowej ilości tłuszczu, który by ich musiał ogrzać (to teoria osobista – niekoniecznie doświadczalnie sprawdzona, zważywszy „moją” pogodę)… Tak czy inaczej podstawą ich kuchni są warzywa i owoce. Także morza. Frutti di mare widuje się wszędzie, nawet w konserwach z Lidla (ciekawe, czy i u nas można dostać np. ośmiorniczki w sosie własnym, muszę sprawdzić); przede wszystkim jednak robią furorę na targu. Stragany z rybami, krewetkami i krabami występują w takiej masie jak buty w poznańskim centrum handlowym Panorama. Szał ciał i uprzęży. Jednak najwięcej można tam dostać zwykłych owoców, wśród których dominują pomarańcze, przecudnie wykładane z powtykanymi między nie listkami. Wyglądają wielce malowniczo, a ich walory, zwłaszcza smakowe, zdecydowanie podnosi fakt braku etylenu przyspieszającego dojrzewanie – przysięgam, nigdy w życiu nie jadłam lepszych pomarańczy, najzwyczajniej (a raczej najniezwyklej!) w świecie smakują słońcem…
Jeśli chodzi o potrawy, to z tradycyjnych rzeczy skonsumowałam w sumie tylko pitę. Właściwie nie powinnam mówić, że to tradycyjna potrawa, bo chyba nawet nie pochodzi z Grecji, poza tym pita to określenie teraz mocno nadużywane, gdyż pierwotnie była takim płaskim ciastem z sosem, natomiast dziś to po prostu potrawa a’la kebab, czyli mięso z surówką, zawijane w naleśnik. Ale co z tego, i tak smakuje egzotycznie! Przepyszne i zupełnie niedrogie.
Oczywiście królują też różne inne potrawy, ryba po grecku (po grecku, nie po polsku ;)), gyros, sałatki (jako specjalistka od sałatek jedną zrobiłam samodzielnie ;)); niestety w restauracjach, w których byłyśmy, jedynie pizza była opisana po angielsku, stąd miałyśmy okrojony wybór i pewne trudności, nie tylko zresztą z pokarmem. Ze względu na miłość do herbaty usilnie starałyśmy się spożywać ją do każdego jadła, co zwykle wymagało pewnych poświęceń ze strony naszych możliwości opisowych oraz synaps kelnerów. Dla nich bowiem słowo „tea” jest bez mała zagadką Sfinksa. A nawet jeśli znają owo, to i tak nie wiedzą, pod co je podpiąć. W ich umyśle przeskakuje na właściwy tor ewentualnie dopiero, gdy się zarzuci nazwą „Lipton” bądź w wyjątkowych przypadkach „Dilmah”. Przyczyna jest bardzo prosta – oni nie piją herbaty. A już na pewno nie na ciepło – podobnie jak kawę. Jeśli się chce w Grecji dostać ciepłą kawkę, to trzeba zaznaczyć, że ma być ciepła, inaczej przyniosą zimną. Za to żłopią wszelkie możliwe soki świata, łącznie z tymi procentowymi Wypada mega tanio, więc jeśli już naprawdę obsługa nie kojarzy, o co biega z tą herbatą, to lepiej zamówić wino i mieć z głowy lingwistyczne łamigłówki, bo może ono robić za taki tańszy rozgrzewający zamiennik. Tak, tańszy – gdyż za dzbanek półwytrawnego płaci się 3 euro, a za kubek herbatki – też 3 euro. Przynajmniej w Delfach, w drewnianej oszklonej knajpce nad przepaścią i z widokiem na góry i morze
No i na koniec, skoro już jesteśmy przy alkoholu, nadmienię tylko, że oczywiście z Grecji przywozi się ouzo i Metaxę; przy czym ja się wyłamałam i za wystarczającą pamiątkę uznałam lukumi – nie do picia, a do jedzenia, taka galaretka w cukrze pudrze. Pyszne i starcza na miesiąc, bo dziennie można tego zjeść max z 4 sztuki. Za słodkie!