Hm… Ujmę to tak – lekcja pokory boli, ale się przydaje. Nadszedł czas, żeby powiedzieć sobie parę rzeczy jasno i do bólu prawdziwie. Np. to, że nazbyt często potrzeba po prostu trochę szczęścia, takiego głupiego farta. Bez tego… cóż. Nie stanie się nic godnego uwagi.
I że niestety nie wszyscy zostaną obdarowani w równym stopniu.
Łatwo poczuć euforię i równie łatwo spaść na sam środek pyska. Ciekawe, czy coś z niego jeszcze zostanie. Zaś jeśli tak, to ile.
Nigdy to takie upiorne słowo.
A ja wciąż chcę wierzyć, być naiwna i mieć marzenia, a nie się z nimi żegnać…
Ale oczywiście dam radę. Wstanę rano, uśmiechnę się odruchowo, a potem jakoś będzie. To przecież zwykły, chwilowy kryzys, który sam minie, muszę tylko przestać dostawać coraz to lepsze wiadomości, rewelacje wręcz. Niby pozytywne, ale gdzieś tam w środku wywołujące skowyt furii, złości na los i zazdrości. I strachu.
PORTISHEAD – tego potrzebuję w tym stanie jak świeżego powietrza. Bo czasem dobrze jest wlecieć w najczarniejsze podziemia, żeby po wygrzebaniu się z nich poczuć tę cholerną satysfakcję, że się udało. Radość przez porównanie.
P.S. Gdzie jest M.? Martwię się…