London calling

Dodałam dziś zdjęcia z Londynu. Jechaliśmy tam kompletnie nieprzytomni, nic nie mieliśmy załatwione, oprócz hostelu, więc trudno się dziwić, że żadne z nas nie pomyślało o aparacie 😉 W związku z czym przepraszam za jakość zdjęć, ponieważ były robione komórką koleżanki; moim zdaniem i tak nieźle wyszły.
Jak tam jest fantastycznie… Kocham wielkie miasta, mimo zamiłowania do przyrody… Uwielbiam tłum na ulicach, hałas, wielkie sklepy, piękne zabytki, wypielęgnowane parki i fontanny… Szaleję za zgiełkiem, za tętniącym życiem miejscem spotkań wielu ludzi. Londyn to kobyła, ale można się do niego przyzwyczaić, bo jest taki klarowny dla cudzoziemców, wszystko dobrze opisane, oznakowane… Chociaż pierwsze wrażenie to: zaraz się tu zgubię, to mnie przytłacza. Może dlatego, że mieszkaliśmy w 4 strefie, gdzie są małe domki, wszystkie identyczne (co wcale nie jest fajne, gdy idziesz ulicą mającą 1000 numerów, mieszkasz w połowie i musisz przejść kilometr wśród identycznej zabudowy. Cholery można dostać z nudów, nie mówiąc o możliwości pomylenia domów). A potem wyruszyliśmy do centrum i z pociągu wyszliśmy wprost na Liverpool Street, czyli City we własnej osobie… Te wszystkie wielkie oszklone biurowce, puste ulice, bo ludzi wymiotło nad rzekę… Można się wystraszyć. Ale po całym dniu chodzenia w gwarze i przekręcania szyi do granic możliwości w celu wchłonięcia oczyma jak największej ilości pięknych widoków z ulgą wraca się w te wyludnione i surowe okolice, symbolizujące zapowiedź powrotu do „domu”.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *