Wiecie, czego nienawidzę u ludzi? Kiedy coś zrobię, uda mi się to zrobić i jestem z siebie dumna, a potem gdy to opowiem komuś, ów od razu ma dla mnie „dobrą” radę: „Mogłaś zrobić tak i tak…”
Po cholerę, pytam się, skoro i tak wyszło? Rozumiem, pomysł na przyszłość. Tylko że można się nim podzielić mniej arogancko, np. „Wiesz, ja znam jeszcze inny sposób” i tratata, wyłuszczyć wszystko, ale tak, żeby nie wyszło, iż jestem idiotką, bo zrobiłam coś inaczej, może dłużej, może bardziej skomplikowanie, czyli ŹLE. Zresztą tak jest w większości spraw, wszystko da się powiedzieć dyplomatycznie i bez, nawet mimowolnego, doprowadzenia do furii, doła i samych paskudnych emocji. Ja w momencie, gdy ktoś mi narzuca cokolwiek, natychmiast się stroszę, wchodzę w niepotrzebną dyskusję i bronię swojego zdania, choćby nie wiem jak debilne było i nawet gdybym wiedziała o tym, że jest debilne. Z czystej przekory, z dzikiej i nagłej niechęci do takiego stawiania sprawy. W tych momentach zwyczajnie nie panuję nad sobą, mam ochotę gryźć i pluć jadem, przysięgam, a i wątpię, czy jestem w tym odosobniona.
Gdyby ludzie nauczyli się mówić w sposób nie zmiatający z powierzchni ziemi pewności siebie drugiej osoby, na świecie najprawdopodobniej nie byłoby wojen. Bo słowo ma ogromną, powtarzam, ogromną moc.