Rany, jak czas szybko leci…
Rok temu. Pamiętam doskonale ten dzień.
Była kompletnie inna pogoda. Dzisiaj powitał mnie szron – wtedy słońce i ciepło jak we wrześniu, można było spacerować bez kurtki!
Jak co tydzień wstałam, wyszykowałam się i jazda na Maltę, na narty.
Całą naszą grupę kursantów określiłabym oględnie jako specyficzną, ale dwa największy hity należały jak zwykle do mnie. Najpierw, kiedy po serii upadków zaczęło mi wreszcie jako tako iść, zaszalałam i nabrałam takiego rozpędu przy skręcie, że nie zdołałam wyhamować i tylko się w duchu pomodliłam, by te choinki wzdłuż stoku, których istnienia notabene nigdy wcześniej nie podejrzewałam, to nie były świerki kłujące. Nie były, ale nawet gdyby, to i tak kompletnie odruchowo wyciągnęłabym do nich ręce, aby kurczowo chwycić ich gałązki i w ten czy inny sposób się zatrzymać.
Niestety szczerze mówiąc z tego wszystkiego nie wiem, co to w końcu był za gatunek drzewka 😉 W każdym razie zdarzenie rozsławiło mnie wśród kursantów i pewnie nie tylko.
Natomiast drugi odlot trafił się tydzień po moim wielkim skacowanym triumfie. Czytelnicy „Słowa na niedzielę” powinni już się domyślić, czemu wspominam dzisiejszy dzień 😉 Tak, tak, rok temu zjeżdżałam sobie spokojniutko i nagle znowu gleba. Jakby tego było mało, upadłam nie na plecy, tylko na brzuch, i to dokładnie twarzą w natrysk, który zwilża te szczotki na stoku.
Po paru sekundach szoku pozbierałam się do kupy, zła jak osa, że musiałam się wyrąbać akurat w takim debilnym miejscu, po czym wlazłam sobie jeszcze kawałek pod górę, wzięłam kijki i zjechałam z furią na dół. Wciąż wkurzona, chciałam wyczyścić okulary i podjąć kolejne wyzwanie, gdy nagle poczułam, że coś jest nie tak z moją prawą ręką. Piąty palec przytulił się jakoś dziwnie do czwartego i puchł w oszałamiającym tempie…
W najbliższym (hehe) szpitalu dowiedziałam się, że mnie nie przyjmą, bo coś tam – normalka. Przyszedł więc czas, aby telefonicznie poinformować rodzinę, że chyba sobie złamałam palec (dopiero w drugim szpitalu wyprowadzono mnie z błędu, że nie palec, a śródręcze) i niech przyjadą mnie wspomóc. Niestety cios przyjął tata i zareagował zgodnie z przewidywaniami oraz nader pocieszająco: „Cholera jasna, już nigdy więcej nie pójdziesz na żadne narty!!!” No owszem, przynajmniej miesiąc abstynencji miałam jak w banku…
Z perspektywy czasu mogę jednak powiedzieć, że złamanie ręki, prawej w dodatku, to ciekawe doświadczenie. Człowiek nagle zaczyna dostrzegać, jak bardzo ta część ciała jest potrzebna, np. żeby się uczesać, umyć (przy tym ostatnim dodatkowo musiałam nakładać worek foliowy na rękę, żeby się gips nie zamoczył :D); nie miałam też pomysłu, jak umyć włosy – bo zawsze szampon leję najpierw na rękę, co akurat w tym przypadku było niemożliwe… Ale wszystkiego się dało nauczyć. Doszłam do perfekcji w malowaniu rzęs, pisaniu na komputerze tak szybko, że nikt nie zauważał mego chwilowego kalectwa, w ubieraniu się, właściwie w większości rzeczy (tylko mycia zębów lewą ręką nigdy nie opanowałam w stopniu zadowalającym ;)). No i wszyscy mi usługiwali, troszczyli o mnie, dostałam też odszkodowanie… Same plusy 😉
Tak naprawdę jedyną niedogodnością był fakt, że zagipsowano mnie w pozycji zgoła przedziwnej – mianowicie palec serdeczny i mały podkurczone pod dłoń, reszta na prosto. Czyli pozycja a’la „nic tylko sobie w łeb strzelić” lub „dwa piwa poproszę!” 😉