Słowo na niedzielę vol.4

Tym razem z pobudek egoistycznych, czyli żeby SOBIE poprawić nastrój. Ale jeśli i Wam pomoże, to czysty zysk 😉

1. Dawno temu, jeszcze w liceum, po wielu przejściach wychowawczyni raz jeden, jedyny (grr) zdecydowała się pojechać z nami na trzydniową wycieczkę klasową do Karpacza i Pragi. Wiela by mówić o tej wycieczce, ponieważ np. na Szrenicy wpadłam sobie w zamaskowaną pod śniegiem dziurę, z której ledwo się wygramoliłam, a na Śnieżce o mało nie zjechaliśmy zbiorowo w przepaść, bo był urwany łańcuch; ale to Praga pobiła wszystko. Po pierwsze wzięliśmy mało picia, a przewodnik tak nas przepędził, że wszyscy zgłupieli i w czasie wolnym rzucili się tylko na upominki, więc koło 22 wymiękliśmy i zamiast podziwiać miasto nocą, jęczeliśmy i się słanialiśmy z pragnienia. A w ramach dodatkowych katuszy zaprowadzono nas jeszcze na pokaz fontann. Istna męka, nikt nie myślał już o niczym innym, tylko żeby wlecieć łbem do wody i wychlać całą zawartość. Efektu dopełnił zaś drugi fakt. Mianowicie ze względu na ograniczenie funduszy w ramach pamiątek sprawiłyśmy sobie z koleżanką parę bzdurek do jedzenia, w tym gumę do żucia. I się cieszyłyśmy jak głupie, że mamy gumę do żucia z Czech.
Po powrocie do Polski przeczytałam na opakowaniu: „Producent: Wrigley Poland, ul. Obodrzycka Poznań”.
Bogacze sprowadzają sobie niedostępny w ich kraju kawior z zagranicy. Ja zaś jeżdżę do Czech, żeby kupić gumę z sąsiedztwa, którą codziennie wyczuwam nosem. I kto jest lepszy, no kto??

2. Od podstawówki chodziłam na (nielubiane zresztą zbytnio) prywatne lekcje angielskiego. Rzecz jasna trzeba było mieć zeszyt i książkę plus coś do pisania. Zwykle nosiłam to wszystko w plastikowej reklamówce, którą trzymałam w jednym konkretnym miejscu w domu. Pewnego razu jak co tydzień wzięłam ową siatkę i poszłam na zajęcia. Gdy na miejscu nachyliłam się, by wszystko powyjmować, zupełnie mnie zamurowało i przez chwilę byłam pewna, że zwariowałam. W siatce bowiem zamiast tego, co się tam znajdować powinno, były… nasiona fasoli!
Nie ma to jak żyć pod jednym dachem z ogrodnikami-amatorami.

3. Kiedy rodzina ma kochana mieszkała jeszcze we własnym domu z ogrodem, urodziła się moja siostra. Wiadomo, pieluszki trzeba było prać, a potem, jak nakazuje naturalna kolej rzeczy, gdzieś suszyć. Mama wieszała je więc na sznurku w ogrodzie, blisko furtki. Któregoś dnia ś.p. dziadek wybrał się na przechadzkę po okolicy, zatem, jak na eleganta przystało, założył wyjściowy garnitur i obowiązkowy kapelusz. Po jakiejś godzinie wrócił i mówi do mamy: „Czy ja jakoś dziwnie wyglądam? Bo wszyscy sąsiedzi mi się tak niepokojąco intensywnie przyglądali…”. Mama, zgięta wpół ze śmiechu, była w stanie tylko zaprowadzić go do lustra, żeby sam zobaczył: na kapeluszu pyszniła mu się pieluszka.
Chociaż nie powinien narzekać, bo była czysta i pachnąca, poza tym ułożyła się zgodnie z szykownym trendem – a’la sędziowska peruka. Sam seks.

4. Na koniec coś z półki pt.: „opowieści z krypty”. Otóż w liceum zmarł jeden nasz profesor i całą szkołą gremialnie poszliśmy na jego pogrzeb. Stanęłam sobie gdzieś z boczku i się filozoficznie zadumałam, jednocześnie bezmyślnym wzrokiem gapiąc się na pobliskie mogiły. I tak dumałam i dumałam, aż nagle dotarło do mnie, co widzę i doznałam ciężkiego szoku. Niesamowite to wrażenie, gdy na obcym cmentarzu, w zupełnie przypadkowym miejscu i przy okazji myślenia o śmierci spostrzega się na nagrobku własne nazwisko!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *