Powiem bez wielkich wstępów – niepełnosprawni to mają u nas ciężkie życie.
Kiedy widzę na moim osiedlu tysiące krawężników wysokości schodka, robi mi się dziwnie słabo. Serdecznie ich podziwiam, bo nie wiem, jak przy tylu przeszkodach mogą się w ogóle gdziekolwiek ruszyć. Ja, pełnosprawna, pod taki krawężnik ni cholery nie mogę podjechać rowerem. A co ma powiedzieć człowiek, który nie może sobie zejść z wózka i go przeprowadzić przez jezdnię?
To samo z tramwajami. Wejście do niektórych (zwłaszcza tych takich starych trumienek) graniczy z cudem; zawsze mam problem, gdy dźwigam wielkie siatki i muszę nie dość że wczołgać się z nimi po schodach, to jeszcze przecisnąć przez malutki otworek chyba na węża, chlubnie zwany drzwiami. Żaden wózek się tam nie zmieści, nie ma szans.
Dojście do przystanku tramwajowego też nie jest łatwe. Chodniki całe poryte, jakby przebiegło po nich stado dzikich koni, w dodatku zwykle z przejściami podziemnymi a’la „wiśta wio na złamanie karku pędź ino”, bo przecież nie „zjedź jak człowiek”. Pozostaje im chyba jedynie przechodzenie na dziko przez ulicę, jeśli w ogóle. Schody to zresztą zmora nie tylko przejść, ale i mieszkań. W moim bloku żeby się dostać gdziekolwiek, trzeba pół piętra po nich podejść. Podjazdu nie ma. Rzecz wyjątkowo utrudniająca życie, i to generalnie wszystkim (kobiety z dziećmi też mają tam przerąbane, wiem, swego czasu doświadczałam z siostrzenicą).
A kiedy już się ktoś przerzuci na własne auto, to brakuje odpowiednio przygotowanego miejsca do zaparkowania lub jest zajęte, bo komuś się bardzo spieszyło i musiał, tylko na chwilę…
To tak w kwestiach transportowych. Co zaś z finansowymi? Jak to co. Przecież nawet dziecko wie, że posiadanie tylko jednej ręki nie oznacza, iż jest się niepełnosprawnym, a wnioskowanie wówczas o rentę to zwykłe marnotrawstwo cennego urzędniczego czasu. Prawda, zapomniałam – jest wszak coś takiego, co się dumnie określa zakładem pracy chronionej. Hoho…! Pracowałam w jednym z nich – ochrona polegała na tym, że w toalecie były barierki (wywalczone po paru latach funkcjonowania zakładu), a niepełnosprawni, np. utykający lub po chorobach, pracowali 7h, a nie 8. Co nie zmienia faktu, że, jak i ja, nie mogli usiąść przez cały czas pracy, bo szef uważał, że człowiek siedzący jest mniej efektywny. Istotnie, wyjmowanie plastikowych rączek do wiader z samego środka maszyny byłoby niemożliwe na siedząco, więc w tej materii trudno się nie zgodzić.
Żal ściska w dołku. Nie dość, że zdrowie nie to, to jeszcze szereg kłód pod nogami i zero szans na choćby głupie przemieszczenie się z miejsca A do miejsca B, o godnym zarobieniu na utrzymanie nie wspominając. A przecież każdego z nas to może dopaść.
Oj, jest jeszcze dużo do zrobienia, jest.