Dzisiejszy dzień powitał mnie włoską piosenką z reklamy, która mi się akurat śniła. Ponieważ jej nie znoszę, w ramach buntu postanowiłam się obudzić.
Wszystko szło gładko (oczywiście na miarę porannych możliwości), ale kiedy tramwaj odjechał mi z pętli 3 minuty za wcześnie, poczułam się nad wyraz zdegustowana. Rzecz jasna wsiadłam w inny, który akurat podjechał, następnie w jeszcze inny, i tak z przesiadkami dotarłam na Teatralkę na 3 minuty przed tym, który mi zwiał. I kto był górą, hahahaa? Ha!
Podbudowana tym doświadczeniem jakoś przebrnęłam przez zajęcia, ale na ostatnich ćwiczeniach facet podzielił nas na grupy i kazał porobić parę rzeczy i policzyć gatunki, przy czym każda grupa miała dokładnie to samo do zrobienia. I co się okazało? Że liczyć nie umiemy! Jednej grupie wyszło 70, mojej 71, dwóm kolejnym 72, a ostatniej 74. I nikt łącznie z wykładowcą nie wie, która liczba jest prawidłowa ani w czym tkwi błąd 😀
A godzinę temu ugryzłam się w język. Do krwi. I spuchło, więc zamiast grzanek mogłam wciągnąć tylko jogurt. I się obraziłam na świat.
W dodatku jutro znowu nocka, a w poniedziałek kosmiczne kolokwium, którego jednak objętość nijak nie usprawiedliwia zatrważającego pędu do wiedzy współplemieńców – kto to widział, żeby się na jedno głupie koło uczyć tydzień przed? Hańba, która mnie tylko stresuje, a której oczywiście doświadczać nie zamierzam.
No i wykładowcy się nad nami znęcają, zadając pytanie tabu treści: „a co wy po tych studiach będziecie robić?” Grrr. Leżeć i pachnieć, oto jedyna w miarę sensowna odpowiedź.
Idę zapakować laurki w folie i siebie do wyra. Adios.