Zaczynała się jesień. Słońce świeciło już inaczej, jakby bardziej melancholijnie; niebo też miało inny odcień, odcień obawy przed utratą ciepła. W końcu czekały je coraz krótsze spotkania…
Jednak wszechobecne czerwienie, brązy, żółcie i wciąż jeszcze zielenie pyszniły się na tyle nieskrępowanie, że odwaga pary kochanków nie opuszczała. Byli razem, związani na dobre i na złe. Razem patrzyli, jak ludzie biegają, nie zwracając na nich uwagi, chociaż bez nich byliby niczym. Razem czuli się nieswojo, gdy ktoś nieoczekiwanie przystawał i bezczelnie się im przyglądał. Razem śmiali się z zabaw dzieci, beztroskich i niewinnych jak zawsze. A gdy niebo płakało, słońce zawsze mu na to pozwalało, po to, by po wszystkim wziąć swe kochanie w objęcia, otrzeć łzy i znowu napełnić je nadzieją.
Chodziłam ulicami. Spotykałam ludzi, każdy miał swoją historię. Szczęśliwy lub nie, zawsze jednak z jakimś wspomnieniem, które chciałby wymazać z pamięci, oraz takim, które warte byłoby zatrzymania.
Zrywałam grzyby, kupowałam ubrania na chmurne i niechmurne dni. Śniłam o miłości i śmiałam się z codzienności. Pochylałam się nad cudzym cierpieniem i sama cierpiałam. Nic nadzwyczajnego. Tylko że…
Odnajdywałam realne życie. Uczyłam się stawiać mu czoło i dostrzegać w tym coś wspaniałego. Czy jest lepsze od wirtualnego? Ciekawsze? Trudniejsze?
Nie wiem. Ale jest prawdziwsze.
Dobre doświadczenie, chociaż ogromnie mi brakowało komputera. Was. Pisania. Muzyki.
Jednak jestem wdzięczna losowi, że zrobił to w tej właśnie chwili. Bo za bardzo się uzależniałam.
Odświeżona, z nowym spojrzeniem na świat, z uświadomieniem sobie, że internet nie wyleczy mnie z niczego – daję się znowu wciągnąć. Tym razem nad tym panując.
No to jestem