Dziś o przebojach ciuchowych, jako że Czerwona wybrała się na maraton po sklepach (wyłącznie dla uczczenia Tour de Pologne, rzecz jasna).
Co mnie zawsze zdumiewa, to metki. Jezu nasłodszy, gdzie oni ich nie wtykają…! W każdej bluzce są co najmniej 3 złączone gdzieś w okolicy lewego żebra plus jeszcze obowiązkowo 1 na karku. Można cholery dostać, po orgii zakupowej mam podrapane całe ciało, tym bardziej że te 3 + 1 nie wystarczą – sklep musi jeszcze dowalić własną, i oczywiście ten taki klips zabezpieczający przed kradzieżą. Czyli człowiek jest bombardowany z 4 stron, a i to nie koniec dobrego – czasem klips zakładają na cenę lub rozmiar, albo, co gorsza, w taki sposób, że ląduje mi gdzieś na plecach, uniemożliwiając spokojne kontemplowanie widoku w lustrze. Wszystko to razem jest jednak całkowicie do zniesienia. Gorzej, gdy sprawa dotyczy bielizny.
Mam taki komplet (czerwony :D): w staniku metka ma rozmiary 5×3 cm; na szczęście jest blisko miseczki, można ją od biedy do niej wsunąć; natomiast w stringach rzecz jest nieco bardziej skomplikowana – metka została wszyta z tyłu. W sumie byłoby ok, gdyby nie drobny fakt, że też ma wielkość 5×3. No może 5×2. Tak czy siak – wchodzi za przeproszeniem centralnie w odbyt, co jest raczej mało wygodne, że już nie wspomnę o wątpliwych walorach estetycznych i znikomym wrażeniu, jakie takie cacko zrobi na facecie. I żeby było śmieszniej – nie da się jej odpruć (podobnie jak z biustonosza) bez konieczności rozwalenia szwu. Obcięcie nie wchodzi w grę – wtedy to się dopiero robi udręka…
Przysięgam, nie wiem, co z tym fantem zrobić. A już na pewno nie wiem, który to myśliciel tak genialnie wykombinował. Ciekawe, czy sam kupuje takie cuda. Grr.
Wczoraj zaś nabyłam kurtkę. Jest super, zakochałam się normalnie; w domu jednak odkryłam, że w rękawie przypuszczalnie już na zawsze zostanie mi kawałek takiej plastikowej zawieszki do cen (nie znam fachowej nazwy), ponieważ ktoś wielce inteligentny wpiął ją PRZED przyszyciem podszewki zamiast PO. No rozkosz.
Kolejna sprawa – buty. Na nich z kolei uwielbiam przyklejane ceny. Zwłaszcza gdy znajdują się na zewnętrznej stronie obcasów lub w środku buta, najlepiej noszonego na bosą nogę. Nawet po odklejeniu na mokro (a raczej nieudolnym rozmazaniu) tego paskudztwa but i tak przykleja się do stopy, co mnie osobiście doprowadza do szału.
Jest jednak coś, co można powiedzieć na obronę rodziny metek: czasem nawet się przydają. Np. do zdiagnozowania, gdzie dany ciuch ma przód, a gdzie tył (bywa problematyczne). Gdyby jeszcze pisali na nich, czym dokładnie dana rzecz jest i jak się ją nosi lub używa – byłoby już w ogóle cudnie. Bo czasem naprawdę nie wiem, co właściwie za kosmos oglądam na wieszaku.