Wczorajszy dzień upłynął pod hasłem „przychodzi baba do lekarza”. Moja mama spędziła łącznie 6h w rozmaitych poczekalniach, przy czym badania trwały około 30 minut. Tak długo nie wracała, że chciałam normalnie po szpitalach dzwonić, czy przypadkiem jej nie wzięli siłą na jakiś zabieg. Nie mogła zadzwonić, bo nie ma komórki, ma tylko kartę telefoniczną. Źle, bo chipową, a nie zwykłą, a w szpitalu tylko takimi można telefon obsłużyć. No rozkosz. Tak więc ona siedziała tam, ja siedziałam tu i obie się martwiłyśmy. Mniejsza o to, coś innego było hitem. Mianowicie mama zarejestrowała się do lekarza, poczekała te dwie godzinki (drobiazg) i weszła. Tam zaś doktor powitał ją tymi słowy: „A pani to nie do nas, źle panią zarejestrowano”. Opad szczęki, rąk i innych części ciała.
Na szczęście wymusiła na nich, żeby ją przyjęli do tego właściwego pokoju bez kolejki, inaczej zapewne wróciłaby dobrze po północy. I co z tego jednak, że ją przyjęli? Lekarz pochrząkał: „a tak, tak, dobrze, w zasadzie wszystko wiadomo, ale trzeba zrobić ten zabieg, co tu pani doktor napisała w skierowaniu. Na wrzesień.” 2h czekania, by usłyszeć kilka słów.
To samo miałam, gdy chodziłam na kontrole ze złamaną ręką. Przychodziłam, odczekałam swoje, po czym pan doktor poklepywał gips i zalecał kolejną wizytę. Nawet zdjęcia nie robili. Tylko żeby w papierach było, że mieli pacjenta.
Zaś mój ginekolog to już prawdziwe arcydzieło. Kiedy poszłam do niego z problemem menstruacyjnym, to najpierw nie chciał uwierzyć, że w ogóle coś mi jest, potem powiedział, że nic mi na to nie poradzi, a na moje pytanie: „To co, mam się tak męczyć?” odrzekł, cytuję: „A kto ma się męczyć, jak nie pani?”. Opad tego, co wyżej.
Aha, słyszałam też od znajomej, że rzeczony pan zdiagnozował u niej chorobę jajników. Na co ona w najwyższym zdumieniu: „Ale… ja nie mam jajników…” Boże, widzisz i nie grzmisz.
Poza tym człek specyficznie pojmuje słowo „tani”. Jak słyszę, że chce mi zapisać „tanie” leki, to już wiem, że czeka mnie wydatek rzędu 50 zł, najmarniej. I oni jeszcze strajkują… 😐
Uwaga, tu ogłoszenie parafialne: szukam innego, lepszego, bezpłatnego i miłego ginekologa! Koniecznie w Poznaniu. Oferty można umieszczać na blogu.
Koniec ogłoszeń, bo zaczyna zajeżdżać utopią.
Wracając do rzeczy. Na recepcji też nie jest lepiej. Przykład z dzisiaj – mama po tym odczekaniu swojego i nieszczęsnej rejestracji poszła się znów zarejestrować, bo tak niby trzeba. I mówi kobiecie, jaka jest sytuacja. Ta do niej: „A co pani ma mieć robione?” Mama na to grzecznie, że niestety nie wie, po prostu kazali jej przyjść na konsultacje. A tamta z taką pretensją: „A to ja mam wiedzieć??”. 😐
Po co w ogóle taki tekścior? Czy to nie można spokojnie się zastanowić, poprosić o wszystkie papiery czy co one tam powinny w takim momencie? Nieee, lepiej od razu człowieka do poziomu błota sprowadzić, bo jak wiadomo, pacjent po prostu przychodzi do rejestracji, żeby truć im dupę, nie pozwalać na ploty i setne kawki, wszystko robi specjalnie, żeby utrudnić im życie i fokle jest zbędny.
Zero szacunku plus duża doza niechęci do informowania o czymkolwiek. I oczywiście wykazania inicjatywy, dopóki się na taką nie warknie, stawiając do pionu. A potem się dziwimy, że ludzie jacyś tacy niefajni wobec siebie.
Że już nie wspomnę o tych radosnych terminach. Kiedy szwagier zwichnął nogę, to rehabilitację zapisano mu na… za trzy miesiące. Do tego czasu prędzej albo by się sam wyleczył, albo by mu ta noga odpadła. Dla ścisłości – wybrał to pierwsze. No aż mu się dziwię, doprawdy.
Zatem wszystkim naiwnym, którzy wciąż, mimo wszelkich znaków na niebie i ziemi, wierzą w uczciwość, powołanie, dobre słowo i inne wzniosłe rzeczy dotyczące ludzi służby zdrowia, przypominam tytuł. Plus drobną modyfikację pt.: „I worek pieniędzy”.
PS. Na pocieszenie – Czerwona też się zalicza do naiwnych. Jeszcze. Ale chyba już niedługo.