Stanęłyśmy przed bramą. Był drugi dzień sezonu w niemieckim zoo, w dodatku dzień chmurny i przekropny. Nieświadoma niczego pozwoliłam sobie wcisnąć w dłoń dwie paczki sprasowanych smakołyków dla zwierząt i ruszyłyśmy na podbój safari.
Na kangurach nie zrobiłyśmy wrażenia. Obsiadły cicho a beznamiętnie wybieg, więc po chwili poszłyśmy dalej. Tymże „dalej” okazały się jakże egzotyczne i niespotykane istoty, czyli… kozy. Tak – tak najpierw pomyślałam, no bo co fascynującego może być w swojskich kozach?
W jakim błędzie byłam… Wejście intruzów powitały, owszem, równie bezmyślnym, co kangurze, spojrzeniem, jednak prędko im się odmieniło w coś na kształt wspomnienia – niemal ujrzałyśmy, jak po kozich łepetynach podskakuje żaróweczka z okrzykiem „a-ha!”, a w pysku gwałtownie przybywa śliny. Odruch warunkowy, wpajany przez pokolenia turystów, objawił się początkowo spokojnym, następnie wysoce przyspieszonym podreptaniem w naszym kierunku, zaś gdy ich wzrok padł na białe torebeczki – było pozamiatane. Role się odwróciły, to nie zwierzęta stały się atrakcją dla nas, tylko my dla nich. Kozi rządek wpatrywał się wyczekująco; cóż było robić – odwinęłyśmy paczuszki i…
… zaczęła się kotłowanina! Głów pełno, zad na zadzie, co rusz nowi przybysze, rozpłaszczający się na murku, stający nawzajem na swoich grzbietach, a w końcu – to się musiało stać – przeskakujący przez płot i wskakujący nam na pierś, domagający żarcia jak głodne wilki, dłonie nasze całkiem oślinione, zwłaszcza że do imprezy dołączyła lama – uffff, odwrót, odwrót! Jakoś doczołgałyśmy się do pierwszej furtki i uniknęłyśmy stratowania, za to równocześnie wkroczyłyśmy w coś pagórkowatego i złowrogo cichego. I jakby ktoś pstryknął palcami – nagle zaczęły się złazić zaintrygowane… sarenki. Najpierw pojedynczo, więc spoko, poczęstowałyśmy je z bezbrzeżnym zachwytem, że pierwszy raz w życiu karmimy słodziutkie bambi; bambi jednak rozmnożyły się znienacka i równie ekspresowo, co kozy, tyle tylko, że tu nie dzieliła nas żadna barierka, za to dzierżony w rękach pokarm wyraźnie pomniejszał szanse na przejście bez fajerwerków. Tak mnie żule oblazły, że dosłownie nie miałam jak się ruszyć, nie nadążałam z wysypywaniem pokarmu, te diabły się niecierpliwiły i wyrywały mi opakowanie z rąk, a że w kieszeni miałam drugie, no to jedna sarna się poświęciła, wsadziła mi w tę kieszeń łeb i niczym padlinę uszarpała kawał papieru oraz oczywiście kieszeni też, połowa mi się wsypała do kurtki, sarna jęła to wydłubywać, nie bacząc, że właśnie mi tę kieszeń doprawia, w tym momencie przypędziła kolejna porcja żarłoków, zamknęły mnie w swoim kręgu, aż się wystrachałam, jednocześnie kwicząc ze śmiechu jak opętana i wrzeszcząc „no spierdalaj już, cholero!”. W końcu na siłę wypchnęłam się z tego barłogu, robiąc porządek w obślinionej odzieży, do której ciągle mi jakieś bambi łby swoje wsuwały, bo niestety miałam tam pełno pokruszonego jadła, a kiedy się ogarnęłam z tym wszystkim, żarcie się prawie skończyło i ewakuowałam się w te pędy, co jednak bynajmniej nie ukróciło mej atrakcyjności, znaczy się cały inwentarz upatrzył sobie we mnie przewodnika i lazł za mną kolumną grzecznie a swobodnie.
Odczepił się dopiero, gdy wkroczyłyśmy do lam i strusi. Przyznam, że miałam chwilę zwątpienia przed tak śmiałym ruchem – jednak ciekawość (i chęć zdezerterowania z pozycji dobrego pasterza) zwyciężyła. Lamy siedziały przycupnięte na ganku swojej chałupki, z miną „czego tu?”, jedna dodatkowo udawała, że jej nie ma, przyglądając nam się zza klatki, po płocie przechadzał się paw, a strusie najpierw miały nas w trąbie. Dopiero gdy jeden okazał zainteresowanie, idąc za nami i wyciągając szyję, żeby nam spojrzeć w twarz, przygalopowało kolejne kilka ptaszysk, i wtedy zdecydowanie przyspieszyłyśmy kroku. Droga powrotna objęła jeszcze jedno spotkanie z kozami – i było ono o tyle milutkie, że a) żarcia miałyśmy już jak na lekarstwo, b) one nie były tego świadome i żądały więcej, c) furtka ratująca nas od zadeptania się zacięła. Nive wzięła na swe barki odciągnięcie uwagi, ja natomiast szarpałam żelastwem z furią i jednoczesną świadomością, że mój pasek od kurtki właśnie jest żuty oraz że gdzieś w tle fruwa pomieszanie śliny, kopyt i jęzorów, przy akompaniamencie nadzwyczaj czystych głosów chóru me-e-e-dur oraz rozpaczliwego solo „streszczaj sieeeeeeę!”.
Ostatnią prostą urozmaiciła nam jeszcze jedna koza, już najedzona, o dowód czego wyraźnie się postarała, roniąc bobki centralnie przede mną. Pod butami znalazłam więc imponujące złoża gnojówki. Było cudnie
Pierwsza! A tera idę czytać
Przecież jak wdepniesz w g.ówno, to to szczęście ponoć przynosi! ):
Cóż, rozpasanie wszystkich mieszkańców zoo sugeruje, że być może więcej osób upatruje źródła szczęścia w kozich bobkach, w każdym razie z pewnością żołądki to one mają turystycznym żarciem kompletnie rozciągnięte
Ja Ci tu pozytywów szukam, a Ty się czepiasz takich szczegółów :)) Lepiej chluśniem, bo uśniem
Ja się nie czepiam, tylko stwierdzam fakt ;D A pozytywne jest to, że mimo iż ku.pa, to nawet mi te buty nie śmierdziały ;D No to do dna, za szczęście ;D
😀 Ale masakra po prostu! Na głowie wszystko postawione-nie zwierzęta są atrakcją dla ludzi, a ludzie dla zwierząt! Ciekawe czy n. tygrysy też tak lgną do ludzi 😉 Fajnie że jesteś, już się zacząłem na prawdę martwić tą długą przerwą. Widzę że forma wróciła.Pozdrawiam życzliwie!
Przypuszczam, że każdy ma tyle oleju w głowie (lub instynktu samozachowawczego), iż im nadprogramowego jedzenia nie daje, żeby się przypadkiem nawet nie zechciały zaprzyjaźnić ;D Chociaż no, różne są przypadłości i fetysze ludzkie… 😉 Dziękuję, że wiernie trwasz, nie chciałam Cię nastraszyć 😉 Ale naprawdę miałam okropny kryzys po tym powrocie do pracy, w ogóle szkoda pisać. I mnie samą on aż przerażał ;D Jednak stwierdzam, że kryzysy też są dobre. Zmieniają perspektywę o 180 stopni i nagle człowiek widzi, że nie ma bata, musi ruszyć cztery litery i się za siebie zabrać… Pozdrawiam, sapiąc przy wyłażeniu z doła 😉
I pozbawiłaś ich przewodnika. 😉 A od kiedy to zwierzęta w zoo można karmić?
Odkąd w kasach sprzedają odpowiednie dla nich żarcie
haha! super mi sie ogladalo zdjecia, ten wpis to niezle uzupelnienie;) usciski! doszlas juz do siebie?
W sumie to zdjęcia miały być uzupełnieniem wpisu, ale to moja wina, trzeba było go zamieścić najpierw 😉 W każdym razie cieszę się, że dokumentacja się podobała. A do siebie dochodzę jeszcze, chociaż to, co się ze mną działo przez kilka dni… Jakieś kompletne rozstrojenie i załamanie! Szok!
normalnie jak król lew jesteś, znaczy sarni król… no król jakiś, królów wszak wielu tam zwierzęcych było… ale zdjęcie piękne kurde ja chce takiego jelonka ;P
No tak, jednego to można mieć, ale taką zgraję? Ty wiesz jakie one mają silne pyski?? I wszystko też?
macałaś jelonka ? w zoo ? Ty bezwstydnico jedna ;P
To one mnie macały, nie ja je, one się powinny wstydzić ;P
toż to prawie jak zoofilia jest 😉
Chyba homosapiensofilia w ich przypadku ;P
jak zwał to zwał, wyspowiadać asię z tego musisz ;P
Jaką asię? Ja nie ksiądz ;D
No to zwierzaki miały radochę, takie okazy im się trafiły :D:P
No, pierwsi naiwniacy odhaczeni, sezon safari otwarty ;D Ciekawe ile te zwierzaki potrafią zjeść codziennie takiego żarła. Choćby dziennie i tylko 10 turystów przeszło, to już jaki zysk, to na kilogramy idzie! Cwaniaczki 😉 Ale bez kitu, czułam się jak w jakimś filmie animowanym, gdzie zwierzęta ze sobą się naradzają na jakiś zmasowany atak… ;D
Cały czas miałam w głowie zasłyszaną gdzieś myśl, że taki struś potrafi nieźle dziobnąć. Albo kopnąć, chyba że to mi się z kangurem pomyliło ;)))
Z kopaniem to nie wiem (a kangury podobno boksują ;D), ale z dziobaniem prawda – Nive jednego struśka poczęstowała, to ją przy zabieraniu jedzonka z dłoni uszczypnął. Myślę jednak, że nie złośliwie, raczej z czysto technicznych powodów. Na coś w końcu ten dziób ma
Tak czy siak spore to ptaszysko i patrzy z góry. Kto wie, może myśli o tym, żeby wybić nam sporą dziurę na środku głowy? ;)))
Strusie podobno głowy raczej w piasek chowają… I zjadają chyba bardziej roślinki, więc nie sądzę, żeby aż tak mordercze instynkty miały. Chociaż ogłuszyć pewnie potrafią bez trudu ;D
Kto tam wie co w nich siedzi. Strach głowę podnosić ;)))
Może dlatego one je chowają w piasek ;D
ależ zazdroszczę!!!
W Polsce też jest podobno jakieś safari, jakby co…
Nie oszukujmy się- to nie żadne bambi były atrakcją, tylko Wy, a Ty jako przewodnik stada prezentowałaś się rewelacyjnie- szły za Tobą w ciemno hehe;)
Może to te żółte buty tak na nie działały? Sama nie wiem…Chociaż chyba jednak nie buty, a żarcie 😉 Widać łuna ode mnie szła jakaś smakowita ;D
E tam żarcie, dosyć się już najadły;) Po prostu intuicyjnie (ale czy one mają intuicję..? hm) wyczuły, że się nadasz;) a butki super, więc może to fanatyczki mody były;)
Myślę, że to nie intuicja, tylko instynkt. To i to na „i” ;D A dziękuję, też je uwielbiam, tyle tylko że już najlepsze dni mają za sobą, popękały i pierwszy raz przemokły
Kurcze, a to były najwygodniejsze buty jakie miałam w życiu…
No ale byłam blisko, tak w miarę;)A takie które są i wygodne, i fajnie wyglądają, trudno dostać, co nie znaczy że się nie da;) Ja poszukuję „od wieków’ , z różnym skutkiem;)
U mnie najgorzej sprawa wygląda zawsze z sandałkami. Zawsze, ale to zawsze mnie obcierają…
Haha! Świetna relacja :)) Kozy są słodkie (chociaż przestałyby być dla mnie, gdyby się za blisko do mnie zbliżyły;))) więc musiało to wyglądać rozczulająco. Zdjecie z przewodnikiem stada genialne! Powinnaś je sobie gdzieś powiesić. Zdecydowanie!
Ja się też zawsze kóz bałam, i gdyby to było wśród takich zwykłych kóz, jak na łące, to w życiu bym im jeść nie dała, ale te są tak uzależnione od tego żarcia, że nie byłoby w ich interesie nas gryźć czy coś 😉