A miałam obejrzeć sezon House’a i nażreć się po kryjomu chipsów… ;)

To tak: na Sylwestrze wypiłam całą butelkę Chardonnay, z czego jestem niezmiernie dumna. Tzn. niekoniecznie jestem dumna z tego, że wypiłam wszystko sama, ale że spełniłam pierwsze postanowienie treści: nie chlać wódy ani drinków na balu (kurcze, jakie to anachroniczne słowo) pełnym obcych ludzi, zaś nade wszystko w obecności ludków, którzy już trzy razy doprowadzili mnie do konkretnych zgonów. Udało się, chociaż próbowali mą silną wolę ileś razy. Winem się nie uwaliłam, za to humor miałam szampański, co w zderzeniu z hormonalną górą i czerwoną kiecą skutkowało zwielokrotnionym przyciąganiem… To pozostawię bez komentarza, ponieważ trochę mi wstyd, nie chcę się chwalić, nie ma czym, i fokle 😉

Nowy Rok część ludków witała już własnym wewnętrznym światem, jeden taki np. życzył mi „szczęśliwego Nowego pa!”. Nie przejęłam się jednak tą oznaką niegościnności i balowałam dalej do rana, a jego tekst zemścił się na nim samym, ponieważ człek po niedługim czasie przycupnął na krześle, przyjął pozycje embrionalną i tak pozostał aż do okrutnej pobudki.

Muzyka była ok, a częstotliwość posilania się przez DJ’a przy stole wprost proporcjonalna do mej aktywności na parkiecie, gdyż wtedy leciały najlepsze kawałki (z taśmy zamiast keyboardu i paszczy). W każdym razie często odrywałam nogi od ziemi, no naprawdę nie pojmuję, dlaczego wszyscy faceci, z którymi się ruszam, ciągle mnie podrzucają do góry…

W trakcie jednego takowego tańca podniósł się nagle pewien, nieco już zamglony pan, chwycił mojego partnera za poły i wysyczał, że gdy ten jeszcze raz go potrąci, to zejdą na dół. Nie wiem, pojedynek miał na myśli czy co, nie dowiedzieliśmy się tego, ponieważ po pół godzinie przypomniało mu się i znów przerwał nam balety, tym razem przeprosinami :) Tak po prawdzie to pewnie raczej ja mu niechcący przywaliłam, niemniej czuję się rozgrzeszona, ostatecznie nie panowałam nad moimi fruwającymi w powietrzu kończynami.

I tak przeleciała mi ta sylwestrowa noc. O wpół 5 wyszliśmy wreszcie z przybytku uciech i na dobry początek roku poślizgnęłam się i zawisłam uczepiona rury. Takiej wystającej ze ściany oczywiście…

Co jeszcze… ogólnie była to noc zmysłowego tańca, chociaż chwilami usiłowano mnie poskromić i nauczyć kroków. Ale się nie dałam, i stwierdziłam przy tym odkrywczo, że chyba nie chciałabym iść na żaden kurs, bo nie lubię tkwić w sztywnych ramach przy okazji czegoś, co z natury rzeczy winno wypływać z serca, duszy i potrzeb ciała. Tym bardziej, że tymiż właśnie przymiotami oczarowałam (niechcący! No dobra, trochę chcący) tego, który… i miałam o tym nie pisać 😉

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *