Długo bym musiała dumać, nim bym spłodziła coś, co w moim mózgu lęgnie się samoistnie i zupełnie bez wysiłku, gdy tylko odcinam się od myślenia… Najwyraźniej myślenie owo jest niczym kajdany zakuwające kreatywność mej wielce szanownej głowy. Powinnam się jeszcze nauczyć pisać posty przez sen, wtedy by było całkiem cacy. Ale ogólnie wdzięczna jestem (chociaż nie wiem, czy inni również), że większość mych nieokiełznanych wytworów zapamiętuję i niniejszym mogę przytoczyć. A zatem – cyklu część kolejna.
Razu pewnego, gdy jechałam na kolokwium (stare dzieje, chlip), w zaciszu tramwajowego krzesełka i kiwając głową w takt uskoków torów wyprodukowałam nową jednostkę przeliczeniową. Zwie się ona METROZOMBIE i nikt nie wie, czego dotyczy, ale opcji jest wiele. Moim zdaniem działa na zasadzie podobnej do tej, która zawiera się w określeniu „metroseksualista”. Czyli że takie zombie, ale niedodziałane i fokle pokraka. Jednakowoż jeśli macie inne propozycje, to zapraszam do dyskusji, a nuż wyjdzie coś decydującego o przyszłości nie tylko określenia, ale i wszystkich jednostek świata, o lotach w kosmos nie wspominając…
Kiedy indziej wystąpiłam w charakterze Doktora Dolittle, a więc gawędziłam sobie wesoło ze zwierzątkami domowymi. Chabety, krówki i te sprawy. Wprawdzie nie pamiętam, o czym były rozmowy, ale zanotowałam, że czułam się wtedy jak koń. No bo tak wzrostem jakoś pasowałam… Ten sen zapewne wyrażał moje odwieczne pragnienie zwiększenia masy ciała – lecz jak tak sobie teraz o tym myślę, to jednak wolę być mała, mniejsza powierzchnia do depilacji…
Całkiem niedawno zaś urżnęłam się z obcymi menelami na ławce w parku. Tzn. nie żebym miała jakichś znajomych meneli, nie… Ale tamci byli najczystszym (chociaż w sumie nie wiem, czy takim znowu czystym, no bo skoro menele…) wytworem wyobraźni, ponieważ nie rozpoznałam żadnej twarzy i nie wiem, skąd mi się wzięli. Nieważne, grunt, że biesiadowaliśmy z wódzią w objęciach i ze szczęściem wypisanym na mordach, rycząc radośnie na całe gardło skądinąd niewinną piosenkę: „Przetańczyć z Toooobą chceeeę caaałą nooooc!”. No i proszę, objawienie mnie naszło, nowy hymn żuli i szumowin… Ciekawe tylko, czy nieboszczka autorka byłaby z tego zadowolona, ale przecież każda reklama dobra, czyż nie?
No i na koniec wracamy do nastrojów melancholijnych. Okres okołoobronowy skutkuje bowiem u mnie szlochami paralitycznymi oraz nielimitowanym rzucaniem mięsem w kierunku kompa. Niestety mózg interpretuje to oczywiście po swojemu, racząc mnie snami, w których zostaję sklasyfikowana przez rodzicieli jako osoba chora na depresję, i to tylko dlatego, że wyrzucam do śmieci ociekające krwią schaby i inne golonki, po czym w efekcie awantury na tym tle wracam do niniejszych, wyjmuję z powrotem ze śmieci i owijam wszystko w papier toaletowy.
…hm. No ja nie wiem doprawdy, co ma mięso do depresji. Gdybym chociaż jadła takie surowe, to jeszcze, ale zawijanie w papier jest przecież całkiem naturalne, prawda?