Zawsze miałam dużo sympatii do zespołu Sistars, może dlatego, że przesłuchałam całą płytę „Siła sióstr” i znalazłam tam – wbrew temu, co się widziało w mediach – takie smaczki jak „Hangin’ around” czy „City of love”, przecudne… Wprawdzie to akurat nie nowina, z większością artystów tak mam, że najbardziej podobają mi się piosenki, które nigdy nie pójdą do szerszej publiczności. No ale nie wszędzie takowe są.
Poza tym byłam raz na ich (darmowym w dodatku :D) koncercie na Starym Rynku – dziewczyny mają tak czyste i piękne głosy, że cieszę się nadzwyczaj, iż nie dostały się do Idola, który może i jest szansą, lecz moim zdaniem nikt dzięki niemu nie pozostaje sobą.
Teraz Sistars już nie ma, za to jest solowa płyta młodszej siostry o zupełnie nowym, mocno srilankowym pseudonimie artystycznym „Pinnawela”. I co?
I TO. TOtalny muzyczny odjazd!!!!!!!
Płyta dopracowana w każdym szczególe, nawet te kilkusekundowe wstawki nie rażą, chociaż gdy usłyszałam „Voices”, to faktycznie trochę mnie sparaliżowało 😉 Ale pomijając już dwie krótkometrażówki nie porywa mnie tylko jedna pozycja na 16 pełnowymiarowych. Mówię Wam – rzadkość.
Przepiękny głos, gdy trzeba także drapieżny, cudowne wprost zaśpiewy chórków, genialne plumkania w tle, rozwiązania instrumentalne mocno oryginalne, rytm taki jak uwielbiam, dużo świeżości, wiosny, trochę zadumania („Second Chance” jest po prostu fantastyczny!), delikatność i ciepło barw, soul w wydaniu, którego tak długo się u nas uświadczyć nie dało… Majstersztyk. Słuchając mam wrażenie, że ktoś przy okazji pociągnięciami pędzla o rozmaitym natężeniu maluje mi przed oczami najpiękniejsze krajobrazy, a te dźwięki wręcz pieszczą mi uszy, odpływam! I przy tym to jest płyta bardzo energetyczna, radosna i z charakterem, kolorowa, bez charakterystycznego dla wielu artystów skupienia się tylko na jednym stylu, bez jakichkolwiek smętów i plastiku, w dodatku z przyzwoitym angielskim (co też jest rzadkością wśród polskich wykonawców) – no naprawdę, ma dokładnie to wszystko, czego szukam w muzyce! Mija dopiero trzecia doba jej poznawania, a ja już wiem, że to perła i znam ją na pamięć. Przysięgam, ostatnio w takim nasileniu słuchałam tylko Nosowskiej – a przecież Nosowska jest o ile bardziej doświadczona.
Nie potrzeba więcej słów – po prostu „Soulahili” to przyjemność w najczystszym wydaniu. Z mojej strony zatem – szczery za nią szacunek i pokłony. Oddaję się jej w całości.